Czuję wiatr we włosach oraz na całym
ciele. Jestem zdezorientowana. Nad sobą widzę sylwetkę ojca, który mówi do mnie
z pretensją. Siadam. To jakieś szaleństwo! Odkrywam, że wcale nie jestem w
swoim pokoju. Rozglądam się na boki. Siedzę na drewnianym pomoście, tuż przy
jeziorze.
— Co ty tutaj robisz, Ellen? — Pyta ojciec
z wyrzutem w głosie. — Przecież mogłaś wpaść do wody!
Wychylam się i widzę, że w naszym kierunku
idzie mama z kocem i herbatą dla mnie. — Słuchasz mnie, czy nie?! — Denerwuje
się.
— Słucham. — Odpowiadam zaniepokojona.
Jestem równie zdezorientowana, co on. Wstaję na nogi, a mama podaje mi koc i
kubek, potem szybko wraca do domu, jakby wcale nie obchodziło ją, co tutaj
robię o tak wczesnej godzinie.
— A więc? Co u licha wyprawiasz?!
Marszczę czoło i jeszcze raz patrzę
dookoła. Woda jest bardzo spokojna i zdradliwa zarazem, wzdrygam się na myśl,
że jestem tak blisko niej.
— Nie mam pojęcia. — Mówię szczerze. Sama
jestem wystarczająco rozkojarzona.
— Posłuchaj, jeśli myślisz, że takim
zachowaniem zwrócisz naszą uwagę, to się mylisz. To już przestało być śmieszne!
— Ale ja, naprawdę...
— Skończyłem z tobą rozmowę. Wracaj do
domu.
Warczę głośno gdy odchodzi. Jestem
wkurzona na takie podejście do sprawy. Dlaczego on nie może zrozumieć, że nie
chcę zwrócić niczyjej uwagi? Skąd mam wiedzieć dlaczego jestem na pomoście?...
Śniadanie jemy w ciszy. Nie mam ochoty na
jedzenie, szczególnie jeśli są to resztki z podróży. Kończę przeżuwać tost i
szybko wstaję od stołu. Bez słowa oddalam się w kierunku schodów.
— Ellen. — Słyszę głos mamy. Jest
specyficzny, jakby oczekiwała czegoś nieokreślonego. Odwracam się i patrzę
wyczekująco. Milczę, wpatrzona w jej wyprostowane plecy.
— Ubierz się. Za chwilę pójdziesz do
miasta. — Mówi, jakby to była najzwyklejsza rzecz w świecie. Jakbym codziennie
o ósmej rano wychodziła do miasta, którego nie znam.
— Co? — Dziwię się. — Dlaczego?
— Bo matka tak mówi. — Odpowiada szorstko
ojciec, nawet nie podnosząc wzroku na mnie.
— Chyba żartujecie!
— Idź się ubrać. — Powtarza ostrzej mama.
Zaraz wyjdę z siebie! Mam ochotę coś
rozwalić i uciec stąd do domu! Ten dzień dopiero się zaczyna, a ja już mam go
dosyć. Ubieram się, jak mi kazali. Z głębi torby wygrzebuję nowe trampki
za kostkę. Dostałam je na komendzie, gdy odbieraliśmy ocalałe z wypadku rzeczy.
Z buntowniczym wyrazem twarzy, schodzę na dół. Ojciec chyba już wyszedł, bo
nigdzie go nie widzę. Mama podchodzi do mnie i daje kilka banknotów.
— Schowaj i nie zgub. — Jej głos jest
wyprany z emocji.
— Tak, bo przecież mam dwa lata... —
Warczę pod nosem. — Po co mam iść? — Pytam trochę zbyt ostro. Ona patrzy na
mnie, jakbym kogoś zabiła.
— Musisz znaleźć sklep, w którym sprzedają
farbę do ścian. Poszukaj w supermarketach.
— Wątpię, że jest tutaj choć jeden…
— Znajdź białą. Kup dwie, duże puszki.
Poza tym, jest jeszcze kilka innych rzeczy. — Podaje mi kartkę. Rozkładam ją w
sekundę i moim oczom ukazuje się około dwudziestu pozycji.
— Coś jeszcze, cesarzowo? — Pytam z
wyrzutem, jednak zaraz potem tego żałuję.
— Uważaj, bo się doigrasz. — Grozi i
oddala się do kuchni. Wzdycham zrezygnowana i chowam pieniądze do
kieszeni.
— Mogę wziąć
auto? — Rzucam pytanie, spodziewając się aprobaty.
Mama milczy przez moment.
— Spacer dobrze ci zrobi.
Poznasz okolicę.
Warczę pod nosem i wychodząc z domu,
"niechcący" trochę zbyt mocno trzaskam drzwiami frontowymi. Przynajmniej
pogoda jest znośna. Ale mimo tego, że świeci słońce, to od jeziora czuć bryzę,
która przyprawia mnie o mdłości. Nienawidzę wilgoci…
Z tego, co zapamiętałam poprzedniego dnia,
wynika, że niestety będę musiała dojść prawie dwa kilometry, aby ujrzeć
pierwsze domy. Tak, to prawda, mieszkamy na kompletnym pustkowiu… To jeszcze
bardziej zniechęca mnie do czegokolwiek.
Po dwudziestu minutach czuję, że się
spociłam. Oto efekty maszerowania w pełnym słońcu! Kiedy dochodzę do
cywilizacji, jestem w siódmym niebie. W końcu trochę cienia! Siadam na ławce
pod drzewami. W centrum jest plac z parkiem, w pobliżu stoi także kilka
sklepów. W sumie, tych sklepów jest więcej niż sobie wyobrażałam. To
szaleństwo, ale na rogu ulic, widzę nawet jakąś knajpkę o nazwie "Latający
Koń". Po raz pierwszy pojawia się myśl, że może nie będzie tak źle. Bo co,
jak co, ale mojej miłości do fast-foodów nic nie pokona.
Obserwuję przez chwilę ludzi, którzy mnie
mijają. Wydają się najnormalniejsi na świecie. Wcześniej bałam się, że będą to
tylko śmierdzący rybacy w kaloszach i płaszczach przeciwdeszczowych, którzy nie
rozstają się ze swoją wędką i wiadrem.
Wchodzę do supermarketu i owiewa mnie
kojący, zimny wiaterek, którego źródłem jest klimatyzacja. Wewnątrz znajduje
się tylko parę osób. Chwytam za koszyk i kieruję się w jedną z alejek. Mijam po
drodze różne działy spożywcze, jednak farb nigdzie ma… Tracę już nadzieję,
kiedy na mojej drodze pojawia się rudowłosa ekspedientka, swoim wyglądem
przypomina wiewiórkę. Całą jej twarz pokrywają piegi.
— Przepraszam... powie mi pani, gdzie
znajdę farby do ścian?
Dziewczyna odwraca się do mnie z uprzejmym
uśmiechem.
— Pewnie, ale nie nazywaj mnie panią! —
Rechocze stanowczo zbyt radośnie. — Musisz iść jeszcze prosto, a potem na
pierwszym "skrzyżowaniu" skręcić w prawo. Są tam gwoździe, farby i
inne tego typu rzeczy. — Mówi z uśmiechem na ustach.
— Dzięki.
Od razu idę w pokazanym kierunku. Znajduję
to, co chcę i ruszam dalej, aby zebrać pozostałe rzeczy z listy. Produkty ledwo
mieszczą mi się w koszyku. Jest tego tyle, że aż sama się przeraziłam. No, ale
w końcu w nowej lodówce nie ma kompletnie nic, a coś jeść trzeba. Tylko czemu
akurat mnie wysłali po to wszystko? I co złego jest w przyjechaniu tutaj
samochodem? Jeszcze zdążę sobie pozwiedzać. W końcu zostanę tutaj, co najmniej
dwa lata do skończenia college'u. Mam nadzieję, że prędzej, czy później, w
końcu przestaną mieć uraz do aut. Wszystko przez ten cholerny wypadek.
— To wszystko? — Pyta ta sama rudowłosa
dziewczyna, gdy liczy moje zakupy.
— Tak. — Kalkuluję w myślach, ile za to
wszystko zapłacę. Nie wydaje się źle, na koniec zostaje jeszcze pięć funtów.
Czekam, aż dziewczyna zapakuje produkty do papierowych toreb. Zniechęca mnie
perspektywa tego, że będę musiała przenieść je w trzydziestostopniowym upale.
— Chyba jesteś tutaj nowa, co nie? — Pyta
ruda i od razu wydaje mi się zbyt bezpośrednia. Mam wrażenie, że nigdy nie
opuszcza jej ten szeroki uśmiech. Zaczyna mnie irytować.
— Zgadza się. — Odpowiadam od
niechcenia i już chcę obrócić się na pięcie, gdy tamta kontynuuje.
— Tutaj nie jest tak źle, jak wygląda,
wiesz? — Rzuca, chcąc podtrzymać ze mną rozmowę. Zatrzymuję się, dziwią mnie
jej słowa. Z nieodpartym wrażeniem, że czyta mi w myślach, odwracam głowę.
— Nie? Teoretycznie nie wyrobiłam sobie
jeszcze zdania o tej okolicy.
Teoretycznie to właśnie kłamię.
— Serio, czasem wieje nudą, ale przez
większość czasu jest coś do roboty.
Patrzę na nią kpiąco. Jest coś do roboty?
Dziewczyno, pracujesz w supermarkecie!
— Na przykład?
— Na przykład… Często są organizowane
festyny i różne pikniki. Najbliższe wydarzenie to pasmo koncertów z okazji
rozpoczęcia roku szkolnego. Musisz tam być, sama się przekonasz. Chociaż nie
jest to organizowane w Middleham, a przy szkole.
— Może skorzystam, może nie. Zobaczy się.
— Naprawdę polecam. Życzę miłego dnia!
Już mam wychodzić, kiedy myślę o jednej
sprawie.
— Ej, a… gdzie tutaj właściwie znajduje
się szkoła?
Mierzy mnie wzrokiem. Pewnie kalkuluje,
ile mogę mieć lat.
— Redbricks College stoi spory kawałek za
miastem. Jakąś godzinę drogi stąd. Od centrum trzeba skierować się na zachód.
Gdy zobaczysz duży kompleks budynków, to znaczy, że trafiłaś.
Czuje, jak mój niekontrolowany wytrzeszcz
oczu ujawnia się przed rudowłosą. Tymi czterema zdaniami, wypowiedzianymi z nadmiernym
entuzjazmem, dziewczyna skutecznie zniszczyła mi resztę dnia. Nie czekając na
jej kolejne wywody, podnoszę torby i łokciem pcham drzwi. Następuje potężny
trzask. Zaraz potem leżę na betonie. Kilogram jabłek właśnie beztrosko ucieka w
dół chodnika.
— Niech to szlag! — Warczę nienawistnie i
wstaję z chodnika, mierząc wzrokiem rozerwane torby.
— Wszystko w porządku? — Pyta nagle jakiś
męski głos. Człowiek wydaje się być rozweselony moim widokiem.
— Moje zakupy właśnie wsiąkają w chodnik,
a ty mnie pytasz, czy wszystko jest w porządku? — Burczę, nawet nie podnosząc
głowy. Strzepuję piach z ubrania. Spoglądam na człowieka przede mną. Coś w
wyluzowanej twarzy tego gościa mnie uderza. Mam wrażenie, że gdzieś już się
spotkaliśmy. Jest dość wysoki, ale nie chudy, normalny. Na sobie ma koszulę
i eleganckie buty. Stoi, patrząc dużymi, brązowymi oczami prosto w moje. Głupio
mi, że od pierwszej chwili oceniam go wzrokiem. Chyba to zauważa i uśmiecha się
przyjacielsko.
— Skaleczyłaś się.
— Nie, nie leczyłam się… — Mamroczę
rozkojarzona i zaraz zalewam się purpurą. On śmieje się pod nosem, co tylko
pogłębia mój wstyd.
— Mogę? — Pyta uprzejmie i podnosi moją
dłoń, gdy kiwam głową. Ogląda moje niewielkie skaleczenie, jakby był znawcą
tematu. Korzystając z chwili, ponownie lustruję go spojrzeniem. Ma krótkie,
bardzo ciemne włosy i zaledwie kilku dniowy zarost. Oceniam jego wygląd i
klasyfikuję go do kategorii misiowatych, chociaż ma normalną sylwetkę. Może to
puste, sztuczne i nie wiem jeszcze jakie, ale od zawsze wkładam chłopców do
różnych kategorii. Nie ma w moim przekonaniu jednak lepszych, czy gorszych
kategorii. Niektórym ciężko to zrozumieć, ale nie mam nic złego na myśli.
— Trzeba opatrzyć ci też kolano. —
Pokazuje palcem na ranę, z której sączy się stróżka krwi. Zaczynam czuć się
trochę nieswojo pod jego czujnym okiem.
— Nie, naprawdę, to nic takiego…
Ale ze mnie sierota! Potknąć się na
chodniku i zrobić sobie przy tym krzywdę, trzeba być chyba na szczycie wzgórza,
zwanego głupotą!
— Czy wszystko w porządku? — Pyta
rudowłosa dziewczyna, która właśnie wybiega przed sklep. — A ty, co tutaj
robisz?! — Naskakuje z wyrzutem. W pierwszej chwili myślę, że chodzi o mnie,
jednak potem widzę, że mierzy w chłopaka ostre spojrzenie. Dziwi mnie jej
reakcja. Jak taka nadmiernie radosna i entuzjastycznie nastawiona do życia
osoba, może się tak drzeć?
— Mam prawo chodzić po mieście. — Odpowiada
równie jadowicie chłopak. — Są wakacje, jeszcze chwilę im zajmie, zanim
znów wepchną mnie do internatu.
— Zabieraj się stąd i zostaw ją w spokoju!
— Mówi ruda poważnym tonem i wskazuje przy tym na mnie.
— Skończ przedstawienie, Morgan, idź
lepiej przynieś naszej znajomej nowy kilogram jabłek. — Mówi kpiąco i puszcza
mi oczko. Albo tylko mi się wydaje, że to robi. Patrzę z boku, jak uśmiecha
się, co uwydatnia kilka zmarszczek przy kącikach oczu.
— Nic ci się nie stało? — Ruda zwraca się
do mnie, jej głos jest milszy. — Jabłek już niestety nie mam, ale proszę, tutaj
są nowe torby.
— Wszystko dobrze. — Stwierdzam i lekko
się do niej uśmiecham.
— Z owocami trzeba się pożegnać, ale
resztę można uratować. — Stwierdza chłopak, nie zwracając uwagi na Morgan.
Podciąga jednym ruchem spodnie na udach i kuca, aby ogarnąć moje zakupy.
Dziewczyna znika w sklepie, a mi robi się niedobrze przez całe przedstawienie z
moją osobą w roli głównej.
— Przestań. Poradzę sobie sama, nie
musisz… — Patrzę, jak zwinnie wkłada wszystko do torby. Czuję
niewyobrażalny wstyd.
— Proszę. — Uśmiechnięty, podaje mi jeden
z pakunków i zaraz zabiera się za zbieranie zawartości drugiego. Wzdycham
bezradna. Tak naprawdę, jestem mu wdzięczna, że mi pomaga, bo czuję, że
zranione kolano mogłoby nie przeżyć klęczenia. Z drugiej strony, dziwi mnie
fakt, że tak elegancki, dobrze wyglądający chłopak, w ogóle chciał zawracać
sobie mną głowę. Zachowuje się jak dżentelmen, to trzeba przyznać.
— Dziękuję. — Próbuję zrobić miejsce pod
pachą, aby wziąć od niego drugą torbę. Musi to wyglądać komicznie, bo brunet
zanosi się śmiechem.
— Chyba nie myślisz, że pozwolę ci tak po
prostu teraz odejść. Przecież nie dojdziesz nawet do końca ulicy.
Jego stwierdzenie jest trafne, ale nie
chcę mu przyznać racji. Muszę naprawić w jakimś stopniu swoją urażoną dumę po
spotkaniu z chodnikiem.
— Żartujesz sobie? Nie znasz moich
możliwości, jestem jak Superman. — Mówię zawzięcie i niemalże siłą, odbieram
swoją torbę. Odwracam się na pięcie i robię pierwszy krok. Niestety, nie
wychodzi dokładnie tak, jak chcę i w następnej chwili ledwo nie upadam na
ziemię. Nieznajomy jednak w ostatniej chwili pojawia się obok i zgrabnie mnie
podtrzymuje.
—
Dziękuję. — Szepczę, gdy ni stąd,
ni z owąd widzę nad sobą parę wielkich brązowych oczu.
— Drobiazg. — Uśmiecha się i stawia mnie
na ziemi, odsuwa się o krok i odchrząkuje znacząco.
— No, bez wątpienia jesteś Supermanem. — Mówi
rozbawiony i ruchem głowy, odgarnia włosy z czoła. — Mam auto. Pozwól, że cię
podwiozę. — Wyczuwam w jego głosie politowanie, a to jest najgorsze, co można
usłyszeć w czyimkolwiek głosie. W dodatku, jeżeli jest to głos niczego sobie
chłopaka. Ten dziwny wybuch Morgan dał mi jednak do myślenia. Wzdycham
zrezygnowana. Spójrzmy prawdzie w oczy, gość ma trochę racji. Źle oceniłam
skalę bólu stłuczonego kolana. Boli, jak jasna cholera. Ledwo robię krok, a
przed sobą mam długą drogę… To jest dobra propozycja.
— Zgoda.
Chłopak uśmiecha się zachęcająco i z tym
charakterystycznym wyrazem twarzy triumfatora, odbiera moje torby. Wygląda
dziwnie w swoim eleganckim ubraniu i moimi zakupami. Razem zaczynamy iść przed
siebie. Kilka metrów dalej stoi granatowa Honda Accord. Dziwię się, bo to drogi
samochód i szczerze mówiąc, nie spodziewałabym się, że należy do tego chłopaka.
— Zapraszam. — Otwiera mi drzwi od strony
pasażera. Próbując ukryć zakłopotanie, człapię niezdarnie do wozu. Może głupio
to zabrzmi, ale nikt jeszcze nie otworzył mi drzwi od samochodu w ramach
pokazania dobrych manier.
Czuję się dziwnie siedząc wewnątrz.
Samochód jest czysty, pachnący nowością i do tego wygląda na drogi. Obstawiam,
że kierowca jest w wieku, zbliżonym do mojego, więc skąd ma pieniądze na taki
wóz? Poza tym, widząc, jak elegancko wygląda, sama czuję się jak brudaska.
— W którym kierunku mam jechać?
— Na obrzeża miasta. Mieszkam za lasem, na
południu.
Ściskam mocno torby, aby nic z nich nie
wypadło.
— Jesteś tutaj nowa, co? — Pyta, a ja
staram się na niego nie patrzeć. Boję się, że gdy już odwrócę głowę, jego
uśmiech wywoła u mnie żałosne wypieki.
— Aż tak widać?
— Middleham, to małe miasteczko, każdy zna
każdego. Natomiast ciebie nie zna nikt. Widzę cię pierwszy raz, więc... Masz
zamiar iść do tutejszej szkoły?
— A czy jest inna opcja?
Godzina w jedną stronę! Za co?!
— Parę godzin drogi stąd jest większe miasto,
gdzie mają duży wybór szkół. — Stwierdza sucho.
— Wiem, mój ojciec zaczyna tam pracę.
— To dobra szkoła... ta nasza. Nie pożałujesz.
— Mówi, a ja czuję na sobie jego spojrzenie. Mam wrażenie, że mnie parzy.
— Ja jednak jestem idiotką... — Szepczę
cichutko do siebie.
— Mówiłaś coś?
— Czy to normalne, że jadę w samochodzie z
obcym facetem, który równie dobrze, może mnie wywieść z miasta i zabić? — Pytam
ironicznie.
— No wiesz, ja na siłę cię do nie
wepchnąłem, a kierunek sama mi pokazałaś... — Odpiera przebiegle, jednak zaraz
potem posyła mi uśmiech.
Nie opuszcza mnie poczucie niepokoju.
Dopiero teraz dostrzegam dziwną aurę tego człowieka i tajemniczy błysk w jego
ciemnych oczach. Mam dziwne uczucie, jakbym już kiedyś w takiej sytuacji była.
Nie trzeba daleko szukać, bo przypomina mi się dzisiejszy koszmar. Sytuacja
niemal identyczna, tylko co jak co, ale obok siedzi jednak człowiek, a nie
upiorna zjawa z czarną dziurą zamiast twarzy. Wzdrygam się na samą myśl.
— Zimno ci?
Nic nie odpowiadam na jego słowa, jestem
zbyt sparaliżowana. Uświadamiam sobie jaka jestem bezmyślna, wsiadając z obcym
do samochodu.
— No daj spokój, przecież tylko
żartowałem. — Przekonuje, widząc, że ucichłam i mam niepewną minę. — Tak w
ogóle... jestem Ash. — Wyciąga do mnie dłoń, którą właśnie oderwał od
kierownicy. Patrzę niepewnie i jednak nie podaję mu swojej, odwracam wzrok i
obserwuję drogę przed sobą.
— Taka jesteś? Nie to nie, ale to nie w
porządku. Ja ci powiedziałem. — Mówi głosem obrażonego dziecka, który
mimowolnie mnie rozśmiesza. — No przecież widzę, że chcesz mi powiedzieć! —
Śmieje się.
— Jestem Ellen. — Mówię zrezygnowana, ale
nadal zachowuję dystans.
— Jak Ellen DeGeneres? — Zastanawia się ze
śmiechem.
— Nie. — Prycham rozbawiona. — Jak Ellen
Alice Terry. — Dodaję z dumą. Tak naprawdę, to nigdy nie obnoszę się z genezą
swojego imienia, ale skoro zaczął...
— Kto?
— Mama kiedyś fascynowała się historią
teatru brytyjskiego. Ellen była bardzo popularną aktorką w XIX wieku.
— Dobra, dobra, kujonie. — Jest
rozbawiony.
Co jest niby dziwnego w tym, że wiem skąd
wzięło się moje imię i mogę powiedzieć kim ta osoba była? I wcale nie jestem
kujonem.
— Bardzo zabawne. Ciekawe, czy ty masz
pojęcie, skąd wzięło się imię Ash. Kojarzy się z jakąś myszą z kreskówki.
— Sama jesteś mysz z kreskówki! Swoją
drogą, to był Jerry! — Czuję, że za mocno się z nim spoufaliłam, więc
milknę. Jesteśmy już prawie na miejscu. — To twój dom?
— Tak, mój.
— Dasz sobie radę z tymi torbami?
— Na pewno nie potrzebuję twojej pomocy,
Jerry. — Odpowiadam ze śmiechem i wysiadam z samochodu.
— Żebyś tego nie pożałowała.
— Nie bój się, nie zamierzam. Dziękuję za
pomoc, Jerry. — Odrzekam i posławszy mu oczko, zamykam drzwi. Taszczę torby przez
całą długość żwirowej drogi, do tego dokucza mi noga, która niewątpliwie
potrzebuje okładu i porządnej ilości maści przeciw obrzękom. Z drugiej strony,
nie wiem, jakbym się teraz czuła, gdyby nie Ash.
— Już jestem! — Krzyczę głośno. Na śmierć
zapominam, że opuszczałam ten dom po kłótni, więc czuję się źle, gdy orientuję
się z jakim entuzjazmem zaczęłam wrzeszczeć.
— Widzę, że jesteś. — Stwierdza sucho
matka, widząc mnie w kuchni. — Kupiłaś wszystko?
Kiwam głową i zaczynam wypakowywać zakupy.
— Niestety, ale jabłek nie było. — Kłamię.
Nie chcę mi się wyjaśniać tamtej sytuacji, zaraz znowu mieliby jakieś
pretensje.
— Trudno, myślałam, że upiekę ciasto... No
nic, muszę to przełożyć. — Wzdycha. Mam wrażenie, że już się na mnie nie
gniewa.
— Z jakiej okazji? — Trochę się dziwię.
Mama piecze tylko na ważne uroczystości.
— Z takiej, że za kilka dni, na kolację
zaproszę naszych najbliższych sąsiadów. — Wyjaśnia i pomaga mi w rozpakowaniu
toreb.
— Sąsiadów? Przecież tutaj żadnych nie ma.
Myślisz, że to dobry pomysł ciągnąć kogokolwiek kilkanaście kilometrów tylko na
kolację? Tak w ogóle, to stąd wszędzie jest daleko. Wyobrażasz sobie, że
college jest oddalony o godzinę drogi?! — Oburzam się. Mama ignoruje
moją wzmiankę o szkole i dalej wypakowuje zakupy.
— Sąsiedzi są bliżej niż ci się wydaje.
Musimy pokazać się z dobrej strony, aby mieli o nas dobre zdanie. Co, do
szkoły, to jeszcze o tym porozmawiamy.
Tak, to jest typowe dla mamy. Zawsze chce,
aby ludzie mieli o nas dobre zdanie, nie cierpi nienawistnych spojrzeń, czy
plotek na ulicy. Zawsze chce być perfekcyjna i mieć idealną rodzinę. Szkoda, że
za zamkniętymi drzwiami sprawy mają się zupełnie inaczej. Przynajmniej teraz...
Hejka! Już wtorek, więc na dzień dobry, wrzucam nowiutki, świeżutki rozdział. Bardzo się cieszę, że prawie z każdym dniem mogę widzę nowych czytelników, a właściwie czytelniczki. Strasznie jest to fajne i motywujące! Także witam: QUEEN OF EDEN, POSSESSED, COCTAI LOVA oraz CONDAWIRAMURS C, która jeszcze nie dała znać w komentarzu, jednak mam nadzieję, że jeszcze dowiem się co myśli. :)
Komentujcie! xx
Rozdział bardzo ciekawy i doskonale opisuje sytuację, w której znalazła się Ellen. Nowe miejsce, nieznani jej ludzie, niechęć dziewczyny. No i tajemniczy chłopak, który nie jest zbyt lubiany w mieście. Widać to dość mocno po reakcji ekspedientki ze sklepu. Chciałabym go lepiej poznać, więc mam nadzieję, że jeszcze będzie coś o nim w opowiadaniu.
OdpowiedzUsuńZa to zupełnie nie rozumiem relacji pomiędzy główną bohaterką a jej rodzicami. Zupełnie jakby była dla nich czymś niepotrzebnym i męczącym.
Czekam na dalszy ciąg.
Pozdrawiam z lenaskolowska.blogspot.com
Będzie dużo o nim w opowiadaniu, więc mam nadzieję, że w kolejnych częściach trochę więcej się go pojawi.
UsuńCo do rodziców, to tez wszystko się wyjaśni w końcu :
Buziole xx
Już zawiązuje się jakas akcja, ciekawe kim okaże się Ash. Zastanawia mnie tylko, czemu Ellen aż tak się wkurzyła, gdy powiedziano jej, że ma isc do sklepu. Skoro towarzystwo rodziców było jej nie na rękę, to ja bym się w sumie na jej miejscu ucieszył i stwierdził, że wyprawa do miasta to dobry sposób, by od nich odetchnąć. Ale...już ją lubię. To dzięki tej sympatii do fast-foodów ;x
OdpowiedzUsuńCzekam na nexta
Fr.
Wiesz, ona to trochę taka złośnica. Nie pasuje jej w domu, ale też nie chce jej się ruszyć, by coś zrobić. Typowy leń.
UsuńFajnie, że ją lubisz! :D
Dzięki za komentarz, Frix :)
Buziole xx
Pominęłam II rozdział ale już wracam spokojnie i czytam dalej.
OdpowiedzUsuńStrasznie szkoda mi Ellen.
Nagle znalazła się na granicy i traci kontrolę nad swoim życiem.
Wszystko jest dla niej nowe, takie odległe i inne.
Nie przeżyłam tego ale to musi być bardzo trudne.
I jeszcze rodzice... ma z nimi naprawdę ciężko a oni zdają się jej nie rozumieć.
Oczywiście czekam na kolejny rozdział.
Zaintrygowało mnie spotkanie z Ashem.
pozdrawiam mocno.
No fakt, ona nie ma lekko, a będzie jeszcze gorzej :/ Fajnie, że zajrzałaś i zapraszam ponownie!
UsuńBuziole xx
Opis opowiadania brzmi tak ciekawie, że od razu zaczęłam czytać i nie żałuję, czyta się bardzo przyjemnie. Nieco dziwi mnie relacja Ellen z rodzicami, ale współczuję jej znalezienia się w takiej sytuacji.
OdpowiedzUsuńMasz trochę błędów w zapisie dialogów i interpunkcji :) Przeczytaj np. ten poradnik, powinien pomóc "poprawny zapis dialogów". Z tego, co widziałam, mają też poradnik o zasadach interpunkcji, ale tamtego akurat nie czytałam, więc nie wiem, czy jest klarownie napisany :3.
xx
ana
Rozdział tak mnie pochłonął, że przeczytałam go raz jeszcze :)
OdpowiedzUsuńCo do błędów, zbytnio nie będę się wymądrzać, bo ekspertem nie jestem. Niech wypowiedzą się bardziej doświadczeni.
Troszkę zdziwiła mnie reakcja na pójście do sklepu, ja w sumie nie lubię żadnych zgromadzeń rodzinnych, ani tak zbiegowisk tego typu, wolę ciszę :P więc ja bym się ucieszyła na taki spacer :P
Kim jest Ash i dlaczego tak na niego reagują? Intryguje mnie jego postać i liczę, że niedługo coś się o nim dowiemy <3
Ślicznie dziękuję za dedykację kochana :*
Życzę mnóstwa weny i do zobaczenia pod kolejnym rozdziałem :*